08:04:00

Ostatnie dni w ciąży?

 

Październik to miesiąc, który był przeze mnie pięknie zaplanowany, ułożony niemalże od A do Z, bo przecież cóż może się zdarzyć? Oczywiście w planach poród gdzieś zamieściłam. Z tyłu głowy ciągle miałam zapaloną lampkę, że w każdej chwili już może się to zacząć, jednakże nie sądziłam, że dostanę na punkcie tego wydarzenia aż takiego bzika. Dosłownie. Chyba nie da się urodzić i nie zwariować, prawda? 

Wiedziałam, że ostatnie tygodnie będą zapewne totalną rozstrojoną nerwówką i siedzeniem jak na szpilkach w oczekiwaniu na alarm, tej jeden słuszny alarm, że to już czas. Jak nikt chciałam tego uniknąć. Miałam ciche pragnienie, aby na nic się nie nastawiać: nie nastawiać się, że urodzę równo w terminie a wręcz starać się myślami odwlekać ten moment. Ktoś jednak postanowił trochę namieszać mi w głowie, choć wbrew pozorom zrobiłam sobie to ... sama. Po pewnej wizycie u lekarza 2 tygodnie przed terminem dostałam dosyć duże ostrzeżenie, że mogę urodzić długo przed wyznaczoną datą ze względu na to, że dzieciątko ewidentnie pchało się już na świat i miało do tego pełne prawo, bo było po prostu na to gotowe fizycznie. Pamiętam jak dziś jak spanikowana troszkę jechałam z badania do domu i pakowałam torbę, bo sprawa miała się rozwiązać w przeciągu kilku dni - podobno. No właśnie, podobno. Od tego momentu minęły 3 tygodnie a ja dalej zasłaniam sobie klawiaturę komputera brzuszkiem. 


Słowa lekarza potraktowałam niczym wyrocznię, bo przecież On nie może się mylić. Czekałam na sądny dzień zatem z zegarkiem w ręku. Minęła jedna doba, druga, trzecia... Ja wszystkie swoje sprawy, cały październikowy plan odstawiłam na bok a tu cisza. Zauważyłam chyba każdy możliwy symptom przepowiadający poród w przeciągu kilku dni, ale nic się takiego nie wydarzyło! Niestety po kilku dniach takiego spięcia powoli zaczęły opadać mi skrzydła. Towarzyszyło mi uczucie jakbym spakowała się na najlepszą wyprawę życia i w ostatniej chwili ktoś ją odwołał. Niesamowite rozczarowanie, zrezygnowanie. 


Oczywiście, kiedy już nerwowa atmosfera opadła przeczytałam mnóstwo artykułów, wypowiedzi, że inne kobiety też nie raz słyszały, że już praktycznie zaraz urodzą a rodziły 2 tygodnie po wyznaczonym terminie. Strasznie mam żal o to do siebie, że tak do serca wzięłam wtedy te słowa. 
Później przyszedł czas na zastosowanie słynnych sposobów na przyspieszenie akcji - schody maltretowałam niemalże codziennie, relaksacja, techniki oddechowe, dużo spacerów. Dalej cisza. 


Dopiero teraz, po trzech tygodniach powiedziałam sobie dość: dzieciątko przyjdzie na świat, kiedy będzie tego chciało a póki żyje w dobrostanie i ma się dobrze to wiem, że każdy dzień w brzuszku mamy jest dla niego na wagę złota, choć powolutku już pewnie robi się tam ciasno i niewygodnie. 

Cała ta opowieść, ten wywód ma na celu pokazać, że wszystko ma swój czas. Kto wie, może moja październikowa dziewczyna będzie nawet listopadową? Cały ten miesiąc sprawił, że żyłam w ogromnym stresie. Był płacz, były załamania, bo tyle spraw niepozałatwianych, tyle rzeczy nie wyszło a ileż trzeba było ambitnych planów poświęcić, bo fizycznie się nie dawało rady to już nawet nie zliczę! Mam wrażenie, że dopiero teraz psychika i ciało z powrotem wracają na właściwy tor i przygotowują się na to ważne wydarzenie. Powiem szczerze, że kobiece hormony potrafią płatać figle. 

Asia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Neoabiturientka , Blogger